wtorek, 4 grudnia 2012

Kunde

Kunde w niderlandzkim znaczy wiedza, nauka.

Doklejając tę końcówkę do innych słów uzyskujemy nazwy niektórych dziedzin nauki.
Np. informatiekunde to informatyka (no, mniej więcej - jest to odpowiednik angielskiego information science). Istnieje także słowo informatica (computer science), oba te słowa często występują obok siebie, np. w nazwie mojego instytutu - Onderwijsinstituut voor Informatica en Informatiekunde.

Szczególnie spodobało mi się dosłowne tłumaczenie słowa wiskunde, znaczącego matematykę. Otóż wis to coś pewnego, trwałego, niewątpliwego. Matematyka - nauka o rzeczach pewnych. Mi się podoba.

A co może znaczyć sterrenkunde? Nauka o gwiazdach (gwiezdna nauka?), czyli astronomia. Ładne.

I jeszcze jeden smaczek językowy. Niderlandzki wydaje się być sympatycznym połączeniem niemieckiego z angielskim, czy może raczej pomostem między nimi. Nawet ja, nieznający ani niderlandzkiego, ani niemieckiego jestem w stanie to zaobserwować. Ładnym przykładem jest (w moich oczach laika) słowo dziękuję. Po angielsku mamy thank you, po niemiecku danke i choć mają wspólny trzon, to obecnie nie brzmią podobnie. Natomiast po niderlandzku mówi się (w relacji nieformalnej, takie thanks) dankjewel, co brzmi bardzo podobnie do thank you well, jednocześnie przypominając danke.
Jeśli czyta to ktoś znający niderlandzki i łapie się właśnie za głowę to będę wdzięczny za komentarz ;)

niedziela, 2 grudnia 2012

Pierwsza potyczka z LaTex'em

Więc jak to się wszystko zaczęło?

  Oczywiście jak to zwykle bywa okoliczności zmusiły mnie do tego żeby użyć w końcu, ściągniętego już jakiś czas temu LEd, czyli Latex Editor. Włączyłam i już przy pierwszej próbie kompilacji najprostszego programu, który zawierał zaledwie komendy załadowania odpowiednich pakietów i

\begin{document}
Complex Continued Fractions
\end{document}

wyskakiwał błąd. Nie zdziwiło mnie to bynajmniej. Gdy to się udało naprawić, pojawił się kolejny problem. Nie działał podgląd już napisanego i skompilowanego tekstu. Przyznam szczerze, że informatyk ze mnie marny, ale naprawdę bardzo się starałam przez co najmniej pół godziny z różnymi programami, szukałam rozwiązania tego problemu w internecie, lekarstwa nie znalazłam. Zgłosiłam się więc do kogoś kto jako pierwszy nasunął mi się w tym momencie na myśl, kto mógłby mi pomóc - Michał. Po krótkim opisie okoliczności mi niesprzyjających przy użyciu komunikatora, przyszedł. Zwolniłam więc swoje miejsce przy biurku i zaczęło się. Rozpoczęliśmy ściąganie TeXworks editor. Plik był duży, ale podobno w jego przypadku to normalne, ściągnął się dość szybko, ale instalacja trwałą na tyle długo, że udało nam się w tym czasie przygotować kolację: naleśniki z twarożkiem i bitą śmietaną, oraz upiec w piekarniku nacięte przez Michała kasztany na deser. Jedliśmy je pierwszy raz w Paryżu i wczoraj będąc na cotygodniowym targu w centrum Nijmegen kupił je żeby spróbować przyrządzić je samodzielnie. Udało się, choć dużo trudniej się je obierało. Gdy najedzeni wróciliśmy do mojego pokoju, program był już zainstalowany i gotowy do użycia. I działał! :)

  Mogłam wziąć się ostro do pracy. Przygotowałam sobie swoje notatki pisane ręcznie przed prezentacją którą miałam dwa tygodnie temu i tydzień temu kończyłam jeszcze (a i tak udało mi się przedstawić tylko połowę tego co miałam zaplanowane). Najważniejsze w tym przypadku były chęci, które tym razem posiadałam. Samo przygotowanie środowiska pracy było ważne, teraz musiałam zapoznać się z językiem w którym przyjdzie mi "programować". Nie było to takie trudne. Po przejrzeniu trzech prezentacji wiedziałam już co i jak, i stwierdziłam, że z resztą szczegółów zapoznam się w trakcie pracy. Tak też się stało. Korzystając z materiałów znalezionych w internecie dowiedziałam się jak napisać macierz, ułamki łańcuchowe, numerować definicje i twierdzenia. Resztę wieczoru spędziłam na poznawaniu nowych formuł potrzebnych do stworzenia mojej prezentacji. Wynik pierwszej przygody z LaTeX'em oczywiście mogę zaprezentować, ale najpierw muszę skończyć. W końcu co to byłby ze mnie matematyk, jeśli nie umiałabym obsługiwać tego programu, a poza tym przecież będę musiała napisać w nim swoją przyszłą pracę magisterską. :)

Dołączę muzykę, która przez cały czas mojej pracy tworzyła bardzo przyjemne tło.
Holly long





czwartek, 22 listopada 2012

OPETH - czyli spełnione marzenie

Niewiele osób wie, że od ponad czterech lat jestem fanką szwedzkiego zespołu metalowego Opeth, co jak się dowiedziałam dopiero na koncercie, pochodzi z książki Wilbura Smitha - Ptak Słońca, w której Opet to zaginione, starożytne miasto Fenicjan w Botswanie na południu Afryki, zwane Księżycowym Miastem. Od co najmniej dwóch lat marzyło mi się pójście na ich koncert. W Polsce przez ten czas byli bodaj dwa razy, ale zwykle było to bardzo drogie wydarzenie. Jakiś miesiąc przed moimi urodzinami Michał podsunął mi pomysł sprawdzenia ich koncertów w okolicach naszej nowej lokalizacji, czyli Nijmegen. I co się okazało? Niedługo mieli ruszyć w trasę koncertową i zagrać między innymi w Brukseli. Cena za bilet okazała się mniejsza niż te w Polsce, więc za 25 euro byłam krok bliżej. Zaczęłam w tym samym czasie szukać noclegu przez Couchsurfing i dołączyłam do wydarzenia również na tym portalu, gdzie ostatecznie znalazłam dla nas hosta.
Koncert odbył się 20 listopada i był jednym z najlepszych prezentów urodzinowych jaki mogłam sobie sprawić. Tuż po zajęciach - tego dnia miałam pierwszą prezentację w języku angielskim na nowej uczelni, przez co byłam trochę zestresowana tego ranka - pojechałam do domu, spakowałam się i przygotowałam drobne zapasy na drogę, rowerem dotarłam na dworzec i po kupieniu biletu w obie strony byłam gotowa do drogi.
Pociągami dojechałam sprawnie do Brukseli, pospacerowałam trochę z nadzieją, że uda mi się wyjść poza centrum biznesowe które otacza dworzec północny. Niestety nawet po 20 minutach spaceru wzdłuż jednej ulicy, nie udało się. Strasznie mi się to nie podobało. Sama wśród takich ogromnych, szklanych wieżowców, wśród tych wszystkich biegnących w stronę dworca ludzi, czułam się przytłoczona, taka jakaś malutka i wyrwana z tej "szybkiej" rzeczywistości tych ludzi. To miasto biegło jeszcze bardziej niż Kraków, który czasem mi się taki wydawał, ale to naprawdę nic w porównaniu do Brukseli. Po powrocie na dworzec dołączył Michał i przed głównym wejściem na ławce (była bardzo długa, na długość niemal całego placu) czekaliśmy na Alexandra, naszego nowego znajomego. Gdy się już spotkaliśmy poszliśmy do jego mieszkania żeby zostawić rzeczy przed koncertem i po mniej więcej godzinie poznawania się ruszyliśmy w drogę. Sala koncertowa AB, czyli Ancienne Belgique z zewnątrz nie wzbudzała żadnych podejrzeń o bycie tak dużą w rzeczywistości, gdyż wchodziło się do niej od ulicy, właściwie do budynku przypominającego dużą kamienicę. Po szybkim przejściu przez bramki, gdzie tylko i wyłącznie sprawdzono nam bilety - bez żadnego przeszukiwania nas, co jest normalne w Polsce - zostawiliśmy rzeczy w szafce w szatni i weszliśmy na salę. Była dużo większa niż ta w Studio w Krakowie, miała dodatkowo dwa "balkony" wokół sali, na które podobno bilety są droższe, oraz coś na kształt teatralnej części, gdzie można usiąść w wygodnym fotelu na przeciw sceny i rozkoszować się muzyką w trochę inny sposób niż ludzie pod sceną. Ja osobiście nie pojmuję jak ludzie mogą w ten sposób brać udział w koncercie, z daleka od sceny, nie czując tej wspólnoty z innymi fanami tej muzyki, nie mogąc tańczyć.
Udało nam się dotrzeć niemal pod scenę. Najpierw wystąpiła Anathema, nie słucham ich, ale muzykę mają w porządku, bardziej do słuchania niż tańczenia. I około 20:30 na scenę wyszedł oczekiwany przeze mnie z niecierpliwością Mikael Akerfeldt z resztą zespołu. Na pierwszy rzut oka wydał mi się nieco chudszy niż na zdjęciach, ale głos i miał dokładnie taki jaki ma na płytach. Przez cały koncert był zabawny. Jego powaga na twarzy podczas śpiewu growlem była oszałamiająca. Podczas spokojniejszych piosenek, kiedy nie poddawałam się melodii i nie tańczyłam, wpatrywałam się w wokalistę oraz resztę muzyków zespołu, ponieważ to jak wyglądali podczas grania i śpiewania było wręcz hipnotyzujące. Koncert podobał mi się ogromnie, spełnił w całości moje oczekiwania. Nawet Michał, który miał pewne obawy przed tym jak uda mu się przeżyć to wydarzenie, gdyż nie słucha takiej muzyki w ogóle, powiedział, że było w porządku. Słuchanie muzyki na żywo i to tuż spod sceny jest niesamowitym przeżyciem. Nie można tego nawet porównywać do słuchania dokładnie tego samego ale z jakiegokolwiek odtwarzacza. 
Spełniłam swoje kolejne marzenie. Wyjazd na Erasmusa jest jedną z najciekawszych przygód jakie przydarzyły mi się do tej pory w życiu. I choć wiele się wydarzyło i wiele zmian nastąpiło to naprawdę było warto!
(zdjęcia już niedługo ;) )

niedziela, 21 października 2012

Walibi World


Żółty to ja, Czerwony to Michał. Tak wyglądaliśmy na wszystkich kolejkach.


 Od początku pobytu w Holandii Michał bardzo chciał żebyśmy odwiedzili jeden z parków rozrywki. Jest ich na jej terenie kilka, ale wybieraliśmy między Eftelingiem, a Walibi. Pierwszy bardziej baśniowy, ze spokojniejszymi atrakcjami podobno warto zobaczyć choćby ze względu na klimat. Drugi z bardziej ekscytującymi atrakcjami, między innymi dużą ilością roller coasterów. Tak więc 13 października wybór padł na ten drugi. Decyzja podjęta wczesnym rankiem, podróż zaplanowana i przygotowana w ciągu godziny. Żadne z nas jej nie żałuje, ponieważ było super ;)


  Wyruszyliśmy z akademika na stację rowerami o 9:45. Wzięliśmy ze sobą trochę prowiantu, kilka kanapek, termos z gorącą herbatą, jakieś słodycze i napoje, żeby nie wydawać zbędnie pieniędzy na na pewno drogie rzeczy w Walibi. O 10:10 odjechał, na szczęście razem z nami pociąg do Utrechtu, tam przesiadka do Hardewijk (bilet dla jednej osoby w dwie strony – 30,70 euro). W tej miejscowości tuż przy stacji stała budka z Panem w środku sprzedającym bilety na autobus do parku (7 euro w dwie strony) i wejściówki do parku jeśli ktoś chciał (30 euro). Dla nas najkorzystniejsza okazała się opcja combi, czyli jedno i drugie za 31 euro. Okazało się także, że w ten weekend i następny, z okazji Halloween, park jest otwarty dłużej (w sobotę do 23:00), oraz otwarte są nowe atrakcje w tematyce owego święta, ale o tym później.


  Tak więc autobusem dojechaliśmy na miejsce, podziwiając wcześniej niepowtarzalny widok morza tuż przy prostej drodze najmłodszej prowincji Holandii, czyli Flevolandu. Wyrwana morzu w 1986 roku sprawia wrażenie jakby woda po prawej stronie była wyżej niż podłoże po lewej, tak jakby tylko droga wybudowana na wale zapobiegała katastrofie. Na miejsce dotarliśmy o 12:45, tak jak planowaliśmy. Pogoda niestety nam tego dnia nie dopisała. Sporo padało i było chłodno, miałam parasol na wszelki wypadek więc nie było tak źle, naprawdę przydał się, szczególnie podczas czekania w kolejkach. Po zdobyciu mapy parku wybraliśmy wstępnie atrakcje które chcemy na pewno odwiedzić.


 I porwałam się na pierwszego lepszego roller coastera, zupełnie bez świadomości jaki będzie. Zaryzykowałam, przynajmniej nie bałam się na sam jego widok. Michał zdziwiony oczywiście się zgodził i już po 10 minutach siedzieliśmy przypięci w Xpress'ie. Było strasznie! Byłam przerażona. Pierwszy raz byłam na czymś takim. Żołądek unosi się do góry, trzymasz się kurczowo zapięć i lecisz w dół. Po tym stwierdziłam, że jeśli chcę jeździć tego dnia jeszcze czymś podobnym, to nie wolno mi nic jeść. I tego się trzymałam. Michał śmiał się tylko ze mnie i dokuczał mi wcinając Knoppersy. Gdy ochłonęłam, poszliśmy dalej. W związku z tym, że zaczęło padać, wybarliśmy Merlin's Magic Castle. Tutaj czekaliśmy w kolejce nieco dłużej, około 25 minut. Weszliśmy do środka z dużą grupą osób, tam w pierwszej sali puszczono nam krótki filmik z Merlinem, niestety tylko po holendersku, więc nic nie zrozumieliśmy. Potem przejście do drugiej sali i tam po zajęciu miejsc czarodziej nas zaskoczył sztuczką magiczną. Nie zdradzę jednak co to było, żeby nie psuć nikomu zabawy przy ewentualnych odwiedzinach parku. Następnie udaliśmy się w okolice Sherwood Forest na kolejny roller coaster. Robin Hood, bo tak się nazywał, był większy. Michał pewny tego, że tym razem będzie spokojniej i mniej strasznie, namówił mnie do czekania w tym razem jeszcze dłuższej kolejce. Po mniej więcej 45 minutach czekania w deszczu wsiedliśmy do długiego wagonika. Za pierwszym lekkim zakrętem ruszyliśmy pod górę. Naprawdę wysoko (32 metry) i zaraz potem ostro w dół. To było dużo straszniejsze niż poprzednie! Wcisnęło mnie w krzesło, a Michał cały czas się śmiał, gdy ja krzyczałam. Chciał żebym puściła ręce do góry, a ja przerażona trzymałam pięści zaciśnięte tak, że nikt nie byłby w stanie ich wtedy oderwać, chyba że łomem. Zostało mu wybaczone wprowadzenie mnie w błąd co do intensywności atrakcji, gdyż sam był w błędzie. Musiałam po tym odpocząć, więc na teraz wybraliśmy coś spokojnego. Wychodząc z Sherwood skierowaliśmy się do Wild Wild West, gdzie Michał wsiadł do Tomahawka. Nie miałam ochoty w danym momencie kręcić na czymkolwiek więc robiłam tylko zdjęcia. Uwierzyłam na słowo, że było fajnie ;)


 Idąc dalej przejechaliśmy się dwa razy Rattle Snake. Weszliśmy na teren Walibi Play Landu, wersja mini parku dla dzieci i dość szybko z niego wyszliśmy. Zaraz za jego granicą, ponownie sam, Michał wypróbowywał Super Swing, czyli karuzelę, ale z krzesełkami wiszącymi na łańcuchach 2-3 metry nad ziemią. Nie miałam ochoty kręcić się na karuzeli, więc podziwiałam w tym czasie małą, kolorową fontannę. A stamtąd już tylko kilka metrów dzieliło nas od kolejnego roller coaster'a Speed of Sound. 


  W kolejce musieliśmy stać dosyć długo, prawdoodobnie prawie godzinę. Przez cały czas zapierałam się rękami i nogami, że nie wsiądę do niego, gdyż mając tuż nad głową dźwięk stali i krzyczących ludzi byłam wystraszona. Ogromna konstrukcja i to jak poruszał się długi wagon po torze mogło mnie z łatwością wprawić w nerwowy nastrój. Z czasem jednak oswajałam się z tym co widziałam i słyszałam i ostatecznie zdecydowałam się na jazdę. 


  Ku uciesze mojego towarzysza zajęliśmy pierwsze miejsca, tak że byliśmy parą na samym przodzie wagonika. Jak mam ginąć to co to za różnica z jakiej pozycji. Najpierw tyłem, powoli do góry, chwila wstrzymania oddechu i ostro w dół. Po pierwszej część bardzo mi się podobało, ale druga była bardzo nieprzyjemna, czyli jazda tyłem po tej samej trasie niemal równie szybko. To przeważyło o tym żebym zdecydowała, że tego dnia już do żadnego roller coaster'a nie wsiądę, za żadne skarby. Michał mnie nawet nie namawiał, wiedział, że jak sobie coś postanowię i to bardzo poważnie, to nie ma szans na zmianę decyzji. Po napiciu się gorącej herbaty z termosu (który zresztą był świetnym pomysłem) i chwili odpoczynku mogliśmy iść dalej. Skierowaliśmy się na upatrzony już wcześniej kłodozjazd tutaj zwany Crazy River. To mi się bardzo podobało, nawet jeśli nas trochę zmoczyło. Specjalnie usiadłam z tyłu żeby schronić się w odpowiednim momencie. Gdyby nie to, że znowu płynęliśmy kawałek tyłem (czego bardzo chciałam uniknąć po ostatniej przejażdżce), może zdecydowałabym się na to jeszcze raz. W drodze na La Grande Roue, czyli diabelski młyn, żeby obejrzeć cały park z najwyższego jego punktu (45 metrów) i już na jego szczycie, zaplanowaliśmy co dalej.


  Mapy okazały się naprawdę przydatne. Nie ma się szans na spróbowanie wszystkiego, więc jednak trzeba wybierać to co się chce zobaczyć i poruszać się po parku raczej nie po omacku. Szkoda, że przez większość czasu padał deszcz. Mimo to byliśmy w dobrych nastrojach i bawiliśmy się przez cały czas bardzo dobrze (mój żołądek niekoniecznie cały czas). Zawsze chciałam pojeździć samochodzikami i pozderzać się z innymi, takie dziecięce niespełnione marzenie. Tutaj się udało i kilka minut mogłam cieszyć się takim drobiazgiem :)


  Mimo że ja nie zamierzałam jeździć resztą wielkich kolejek, stałam chętnie czekając aż skorzysta z nich Michał. Dużo lepiej czułam się ze świadomością, że ja tam nie wsiadam, mogłam więc pastwić się nad chłopakiem, który do tej pory straszył mnie. Najpierw Goliath, 46 metrów wysokości, 1.2 km długości z prędkością 106 km/h. Konstrukcja naprawdę imponująca. A wrażenia na pewno niezapomniane.


  Przed 19:00 zaczęło się ściemniać. Z powodu pochmurnej pogody i wypuszczonej sztucznej mgły na uliczki parku, Walibi zmieniło się dość szybko w mroczne i straszne miejsce. Wiedzieliśmy już wcześniej, że w parku szykują jakieś atrakcje z okazji zbliżającego się Halloween, ale nie wiedzieliśmy co to będzie. Idą w kierunku El Condor, czyli ostatniego roller coaster'a, napotkaliśmy wielu 'dziwnych' ludzi. Co chwilę słychać było krzyk dziewczyn. Nie mogłam odwrócić się nawet na chwilę, bo z każdej strony mogło na nas wyjść niespodziewanie coś makabrycznego. 


  Naprawdę świetnie ucharakteryzowani ludzie straszyli swoim wyglądem i dziwnym zachowaniem każdego kto się nawinął. Michał oczywiście nie omieszkał pomóc im w straszeniu mnie i kilka razy im się to udało. To było do tego stopnia dobrze zorganizowane, że po pół godziny chodzenia w tej mgle, można było się zacząć bać zwykłych ludzi mijających nas w alejkach parku. Postanowiliśmy przy okazji skorzystać z dodatkowych Halloween'owych atrakcji i wykupiliśmy dodatkowy bilet na Haunted Holidays (5 euro). Kolejka była strasznie długa, staliśmy w niej więcej niż godzinę. W sumie nie narzekaliśmy aż tak bardzo, choć robiło się coraz chłodniej. Okazało się, że jest to długi ciąg pomieszczeń ze straszącymi Cię w nich różnymi stworami i przedmiotami. Było trochę za gęsto ludzi żeby wystraszyć się każdej jednej rzeczy, ale udało im się nawet w takiej sytuacji. Mnie na przykład przestraszyła głowa wyskakująca z obrazu i karzeł wychodzący zza, na pierwszy rzut oka mającego cię wystraszyć, dużego mężczyzny siedzącego w fotelu. Z okularami 3D, bo z nimi wchodziło się do tych pomieszczeń, żeby zwiększyć fantastyczność tego miejsca (w przeciwieństwie do wielu filmów, gdzie efekty 3D są niemal niewidoczne, tutaj działało w każdym miejscu), wyszliśmy z powrotem w straszne alejki parku.


 W końcu udało nam się też dotrzeć do celu. El Condor różnił się od pozostałych tym, że nogi zwisały luźno podczas jazdy co dawało ogromny efekt gdy kilkukrotnie wisiało się do góry nogami 32 metry nad ziemią. Na sam koniec Michał przejechał się jeszcze naszą pierwszą atrakcją, czyli Xpress'em.


  Z wielu dostępnych atrakcji nie zdążyliśmy skorzystać. Było ich naprawdę dużo, a mimo że spędziliśmy tam cały dzień to można było spędzić i drugi. Na pamiątkę kupiliśmy sobie po pocztówce. I ruszyliśmy na autobus, który czekał już na parkingu przed wejściem. Spokojnie usiedliśmy i zaraz po tym jak skończyły się miejsca siedzące ruszyliśmy, a za nami podjechał kolejny pusty autobus po resztę ludzi. Na dworcu poczekaliśmy kilkanaście minut na pociąg do Utrechtu i tą samą trasą wróciliśmy do Nijmegen, a tam rowerami do akademika. I po napiciu się ciepłego kakao poszliśmy spać. Usatysfakcjonowani i zadowoleni, ale jednocześnie bardzo zmęczeni. Warto było, tym bardziej, że to była moja pierwsza wizyta w wesołym miasteczku. Polecam :)

czwartek, 4 października 2012

Anarchy in the NL

Znacie ten obrazek? Nasza korespondentka ze Szkocji może odniesie się do niego w komentarzu ;), a tymczasem ja pokażę parę zdjęć ilustrujących nieposłuszeństwo obywatelskie i lokalny "chaos" w Nijmegen.
Do zamieszek w Madrycie nam jednak jeszcze dość daleko.


Ten akt sympatycznego wandalizmu można znaleźć na ścianie stacji benzynowej koło naszego akademika. 

W Polsce podobne hasła też można znaleźć na murach, ale giną w zalewie kibolskiego chamstwa.

Partia Piratów (0.3% - aż? tylko? - we wrześniowych wyborach parlamentarnych w Holandii, największa partia pozaparlamentarna) obecna w oknie akademika. Niestety flaga kilka dni później zniknęła. Ciekawe, czy właściciel zapragnął więcej światła słonecznego w pokoju, wyprowadził się, czy zdjął ją z jeszcze innego powodu.



Tu już ciężko o dorobienie zaangażowanej politycznie interpretacji ;) Niemniej taki "wandalizm" mi się podoba, jest subtelny i zabawny. 

Wierzcie lub nie, ale naprawdę niewiele jest tutaj dużych napisów na ścianach. Zdarzają się, ale bardzo sporadycznie.

Wlepki (reklamowe) można bardzo kreatywnie wykorzystać. "Uwaga, przechodnie z zakupami"? Tylko co oni robią pod Belwederem?

Pod spodem plakaty wyborcze, na wierzchu - "ten sam cyrk, inni klauni". Biorąc pod uwagę wyniki wyborów nawet klauni się za bardzo nie zmienili ;)

Trudno oczekiwać buntowniczego charakteru i wandalizmu od ludzi, którzy robią sweterki drzewom pod domem.

Podsumowując:
(na drzwiach zamkniętego lokalu w centrum Nijmegen)


... a w następnym odcinku... Maastricht! Czyli ruszamy cztery litery poza Nijmegen i okolice :)

czwartek, 27 września 2012

Czas na zakupy... (cz. 1)


Czas na zakupy...

Mówią, żeby nie przeliczać euro na złotówki, bo patrząc w ten sposób niczego nie kupię. Z drugiej jednak strony trudno mi jest tego nie robić, gdyż fundusze które posiadam pochodzą z polskich zarobków przekształcanych na to co mam w portfelu, po kursie wciąż powyżej 4,10. Więc wszystko co kupuję jest dwa, albo i trzy razy przemyślane, w kontekście ceny i oczywiście tego czy jest to rzecz niezbędna w danym momencie. Odkąd przyjechaliśmy do Nijmegen zauważyliśmy, że większość rzeczy jest tu sporo droższa. Wiele produktów jest zupełnie innych, i nie tylko pod względem porównania do analogicznych rzeczy w naszym kraju, ale można tu także znaleźć masę smakołyków, które u nas są albo mało popularne, albo nie ma ich wcale. Tak więc po krótce opiszę nasze spostrzeżenia.
Jak do tej pory odwiedziliśmy wiele sklepów różnych sieci, chyba najtańszym jednak okazał się Albert Heijn. Posiada on produkty marki Euro Shopper w biało-czerwonych opakowaniach, podobnie jak Biedronka czy Kaufland produkty swojej marki. Są one dużo tańsze i wcale nie ustępują jakości innym rzeczom. Masło czekoladowe mają szczególnie dobre :) Do innych w miarę przystępnych cenowo sklepów należy Coop, równie często występujący w Nijemgen.
Z produktów które porównaliśmy z polskimi i które niestety wypadły gorzej to pieczywo. Każdy tutejszy chleb przypomina nasz tostowy, czyli taką kwadratową, miękką bułkę. Co z tego, że z ciemnej mąki, albo z ziarnami jeśli to w smaku w ogóle nie przypomina chleba. Fakt, dzięki temu utrzymuje się długo świeże, ale już po pierwszym tygodniu zaczęliśmy poszukiwać czegoś co będzie choć trochę chrupiące i pachnące. Zaczęliśmy myśleć nawet o upieczeniu czegoś samodzielnie. Piekarniki mamy na każdym piętrze, więc zbyt wielu przeszkód ku temu nie ma.
Na całe szczęście dla mnie, czyli ogromnej fanki mleka, która nie może bez niego życ, jest ono tu powszechnie dostępne. W różnych wersjach „tłuszczowych” tak jak u nas, w cenie od 0,49 do 2,00 euro za litr w zależności od rodzaju i kartonu/butelki. Półtłuste które najbardziej sobie upodobałam, w kartonie tyle, że bez żadnego wielokrotnego otwarcia kosztuje właśnie 0,49, czyli ciut ponad 2 zł, dokładnie tak jak w polskiej biedronce. Mają tu ogromne ilości przeróżnych napojów mlecznych, w bardzo wielu smakach, gotowe kakao w dużych szklanych butelkach bądź kartonach, od maleńkich ze słomką do dużych rodzinnych dwulitrowych opakowań. Jogurty, serki, kaszki, desery ryżowe, od małych do bardzo popularnych tu dużych, nawet 0,5 kilogramowych pudełek. Ogrom serów, z których zresztą Holandia słynie. Od młodych do wybitnie dojrzałych, które dla mnie już za bardzo śmierdzą, jednak niektóre osoby je spożywają ;) Niestety nie znalazłam tu jak do tej pory sera białego, czyli naszego twarogu. I podobno nie dostanę go tutaj, chyba, że w polskich sklepach, ale te znajdują się tylko w większych miastach.
Coś co mnie tu zadziwiło to to, że jest tu bardzo dużo gotowych produktów lub nawet dań w supermarketach. Tak na przykład: obrane marchewki, pokrojone w kosteczkę mięso, albo kiełbasa w plasterkach, mieszanki warzyw do surówek, zupy w puszkach, pokrojony w paseczki ser, lub taki już starkowany. Mamy tu duży wybór opakowań z gotowymi daniami do mikrofalówki, bądź szybkiego przygotowania na patelni. Według mnie strasznie sprzyja to lenistwu, choć i oszczędności czasu, jednak mając gotową zupę pomidorową, nigdy nie nauczysz się jej samemu przyrządzać.
Mięso jest tu strasznie drogie. Filet z kurczaka po 7-8 euro za kilogram, dwa plasterki schabu do opanierowania i usmażenia 3-4 euro. Mielone mięso jak do tej pory wychodzi najtaniej, da się je kupić nawet za 4-6 euro za kilogram, zwykle jest to mieszanka wołowo-wieprzowa. Po odpowiednim doprawieniu nawet nienajgorsza. Przyprawy są tu bardzo drogie, więc będąc we wrześniu w Polsce, zakupiłam spory zapas tych, których najczęściej używam i to po kilka opakowań. Szczególnie ukochanej mi bazylii.
Wspomnę też o alkoholu. W supermarketach dostępne są tylko alkohole nisko procentowe: wina – duży wybór, niestety jeszcze nie udało nam się zrozumieć oznaczeń i wybrać tego półsłodkiego, męczymy się więc kolejny raz z wytrawnym; piwo – w ogromnej większości w butelkach 0,3 i małych puszkach jak słodkie napoje typu cola, co jest dość dla nas nietypowe. Z polskich marek widzieliśmy: Lecha, Tyskie i Żywca, w normalnych, pół litrowych puszkach. Mocniejsze trunki można nabywać tylko w sklepach z alkoholami typu Gall & Gall, dość częsty w Nijmegen. To co w Polsce nigdy nie rzuciło mi się w oczy i czego nie próbowałam, a tutaj jest popularne, to gazowany cydr jabłkowy: Jillz (tutejsza marka).

niedziela, 23 września 2012

I nastała jesień

  Za oknem silny wiatr, deszcz. Jest już ciemno, więc przestałam to widzieć. Nie słyszę tego, bo okna są szczelne. Nie czuję, gdyż w pokoju jest ciepło, zaczęli już grzać. Siedzę przy biurku nad rozłożonymi notatkami, książkami, google translatorem i staram się coś dziś jeszcze porządnego zrobić.
  W między czasie udało mi się napisać nowy wiersz. Ostatnio wróciła wena, długo się nie pokazywała. Nie żebym była jakaś bardzo smutna, ale ani pogoda, ani codzienność nie sprawiły żebym pałała radością. Cóż poradzić. Przejdzie mi gdy sobie na spokojnie wszystko przemyślę, albo jeszcze lepiej gdy zajmę myśli czymś innym. Pomysł zawsze się jakiś znajdzie. Mam kilka w zanadrzu, takie uspołeczniające. Trzeba by się za naukę holenderskiego także wziąć.
  Chwilową radością i nadzieją na spełnienie dawno wyczekiwanego marzenia, napełniło mnie dzisiaj odkrycie koncertu Opetha w niedalekiej Belgii, w Brukseli dokładniej, 20 listopada (niezły prezent urodzinowy). Łącząc to ze zwiedzaniem miasta, udałaby się nam przyjemna wycieczka. W najbliższym czasie koniecznie trzeba się temu bliżej przyjrzeć, opracować plan wyjazdu, jakiś nocleg i tylko czekać z utęsknieniem na ukochane dźwięki, przy których wytrwale trwam od ponad czterech lat.

Opeth - Porcelain Heart

A tak przy okazji, przedstawię Wam rudego kota. Siedzi bardzo często pod którymiś drzwiami na klatce schodowej i miauczy okrutnie gdy kogoś zobaczy, zawsze we wczesnych godzinach porannych. Nazwałam go Rambo (w sumie nie mam pojęcia dlaczego, po prostu któregoś ranka to była pierwsza nazwa jaka mi się nasunęła na myśl gdy go zobaczyłam). Jest wielki ;)



wtorek, 18 września 2012

Pod choinkę

Pod choinkę sprawię Ci... (przez chwilę trybiki w mózgu pracują, aż huczy) ...a nie!, sobie sprawię nowego faceta.
- Ewelina nie może ścierpieć, że jej nie słucham.

niedziela, 16 września 2012

Erasmus at Radboud University Nijmegen - practical tips

(this note is in English, as hopefully it might be useful for others going to study here)

Accomodation

I've been told it's difficult to find a room for rent in a private house in Nijmegen. Haven't tried that myself though. If you want to find one it may be a good idea to contact some of the former Erasmus students who lived in rented room/apartment and get some contact informations from them. Polish students can find students' opinions and email addresses to some of them at Giełda informacji studentów Erasmusa.

sshn

Many (most?) Erasmus students gets a room from the sshn (Short Stay Housing Nijmegen) - organisation that has several student housing complexes in Nijmegen.
In theory the cheapest ones are Griftdijk (Lent) and Vossenveld, which (according to the sshn website) are about €280/month. It's bullshit for exchange students - Erasmus students all pay €330/month whether they live in Lent, Vossenveld or Hoogeveldt. The former two are located far form the University buildings and I'd personally strongly reccomend applying for a room in Hoogeveldt complex where I currently live.
Lent (actually Lent is the name of a village on the other bank of Waal river and the complex is called Griftdijk but commonly reffered to as Lent) is located in the middle of nowhere on the other side of the river and according to former students' opinions found online it has very thin walls, making everything you do audible to the others. On the other hand there are lots of foreign students and they party often.
Vossenveld is located in Nijmegen itself, but quite far from the University and from the city centre.
To the contrary Hoogeveldt is located literally five minutes walk from the University buildings. You live in your own room within a common corridor with fifteen other students, sharing a kitchen, three showers and three toilets (and everyone has a sink in one's room). Most of the students in both mine and Ewelina's corridor are exchange ones, so I assume sshn tries to give you a room with other non-Dutch students. However it's not a rule - I know a great Hungarian girl who lives in Vossenveld with only Dutch students.
If I were to tell the greatest downside of living in Hoogeveldt it would be the lack of private showers in the rooms, but it's not a big deal really.
In our rooms we had a bed, a desk, an office chair, an armchair, a small coffee-table, two lamps, a bookcase, a drawer unit and a bin (all from IKEA). There were also a wardrobe, a sink and a small mirror cabinet and a short internet cable.
You cannot really choose a student complex (not to mention specific room), but you can tell sshn about your preferences. From my (short) experience these are the three main complexes where Erasmus students are located. You can always try to get a room in some other complex (there are about twenty of them, mostly small ones), but it's not really likely to get a place in many of them (at least I wanted a room in Westerhelling, if not possible then in Proosdij and Hoogeveldt was my third choice, and I got a room in Hoogeveldt).
It's worth a note, that:
All exchange students from IRUN partners (Westfälische Wilhelms-Universität Münster, Universität Duisburg-Essen, University of Glasgow, University of Ljubljana, Università degli Studi di Siena, Jagiellonian University Krakow, Pazmany Peter Catholic University, and the Universitat de Barcelona) who come to Nijmegen will be guaranteed housing.

How to get there

These are definetely not all the routes you should consider! Just a handful of tips you might find useful.
You can fly to Amsterdam or Eindhoven and then take a train (about €18 from Amsterdam, €12 from Eindhoven). You can find a train connection on NS website or using a very nice public transport planner 9292. Also Google maps work nicely with Dutch railway and bus connections.
From Poland and Germany there's a night train. The ticked bought in advance can cost €29 (limited tickets, when they end next ones are for €39 and after them - €49). Be careful - you may have an impression that there are still the cheapest tickets available, but once you try to buy them you are told, that only more expensive ones are available - so you have to try to buy them for €29 to find out they are sold out. At least that's how Duetsche Bahn website works. With that train you go to Arnhem and from there you have a 15 minutes train ride to Nijmegen. The train has one big adventage over plane - you can take as much luggage as you want.

The first day in Nijmegen

On the first day you will need to go to the International Office (Comeniuslaan 4) - you can take a bus there from the railway station, which will cost you probably €2. It's possible to go there on foot, but I wouldn't recommend that if you have heavy luggage.
In the IO you will sign some papers, receive student's card, map of Nijmegen and some papers containing useful information.
If you have a room form sshn next thing you do is going to their office (Laan van Scheut 4). It's not very far, so you can walk there. In the office you are given room contract and other documents to sign. Once you sign them you are given the key to your room and are free to go see it :)
If your rent starts at Saturday (September 1st in 2012 was a Saturday) it should be possible to collect the key one day earlier (Friday), as the office is closed od weekends.
It is not possible to choose a room (but maybe you could ask them for some specific arrangements via email) and it is not possible to change it (or we didn't try hard enough).
In our (mine and Ewelina's) case we were lucky to get rooms in the same staircase, however on different floors.

Buying stuff

SSHN offers its tenants linen package for €50 and kitchen utensils set for €55. Students who want to buy this stuff themselves (probably a bit cheaper) should start at Dukenburg - a biggest shopping mall in Nijmegen, with a few shops that have very reasonable prices for home utensils.
If you want to buy a second-hand bike (and I'm pretty sure you do or will do) a good place to look for it is marktplaats.nl - a very popular Dutch website with lots of advertisements and offers. For us it was not a problem to find nice bikes in Nijmegen for €50-€60. You should also buy a lock, cheap ones can be found in Dukenburg (simplest for €1-€2, better ones for €5-€6).

Byle nie o miłości...

Byle nie o miłości...

  Co chwila wpada mi do głowy nowa myśl o tym co by tu robić byleby się nie uczyć. Wczoraj po południu myślałam nad wystrojem mojego pokoju. Brakuje mi w nim tego czegoś co będzie pokazywało choć odrobinę mnie. Ostatecznie wymyśliłam czarną pajęczynę nad biurkiem, uplotłam ją z cienkiej nitki. Może nie jest idealnie utkana tak, jak robią to jej naturalni twórcy, ale będzie coraz gęstsza i gęstsza z każdym miesiącem. Będą wpadały w nią myśli "wspomagające".

  Spokojna i słoneczna niedziela. Po śniadaniu, po tym jak Michał przeczytał mi kilka pierwszych stron "Listów na wyczerpanym papierze" Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory, po wysłuchaniu "Byle nie o miłości" Ciszy Jak Ta, wpadłam na kolejny pomysł spędzenia bardzo długiego czasu tym razem, a nie tylko jednego popołudnia. Niestety nie mogę zdradzić na razie żadnych szczegółów ;)


wtorek, 11 września 2012

Ekologia?

Planowałem napisać o kilku innych rzeczach, ale mail który przed chwilą dostałem nasunął mi zupełnie odmienny temat. Ekologia.

Na początek może zacytuję spostrzeżenia Julie - Amerykanki z piętra Eweliny, bardzo sympatycznej dziewczyny (z jej bloga http://juliaelise.blog.com/, polecam)
General attitude about the environment:  Everyone here is so GREEN!  America needs to take note on this.  For example, no towels in the bathrooms for hands, everyone recycles!  In fact, you get money for it.  Two different flushers in the bathrooms for different times you use it…etc
Częściowo jest to świadectwo ekologicznego myślenia Holendrów, a po części europejskiej mentalności - wszak w Polsce też zwykle mamy dwie spłuczki do kibla.

W Nijmegen segregacja śmieci jest może trochę popularniejsza niż w Krakowie, ale w gruncie rzeczy za bardzo się tu nie różnimy. Częściej można zauważyć prywatne auta hybrydowe, ale z drugiej strony to w Krakowie jakiś rok temu pojawiło się mnóstwo nowych Priusów-taksówek, więc i pod tym względem źle nie wypadamy. Patrzyłem też na dachy szukając paneli słonecznych - owszem, są, ale tylko na niektórych domach, raczej nielicznych. W sklepach jest sporo produktów "bio", ale to już bardziej świadomość konsumentów w zakresie zdrowego jedzenia, niż ekologia. Drobnym smaczkiem jest też "Please consider the environment before printing this e-mail" w stopce maili od administracji. Szkoda tylko, że drukując coś na uczelni (drukarki sieciowe i przedpłacone konto z którego automatycznie pobierają kasę) każdy wydruk mam poprzedzony stroną z informacjami o osobie drukującej, pozostałych środkach itp. Może i trochę pomaga to dzielić wydruki od kilku osób, ale czy naprawdę jest niezbędne? Śmiesznie wygląda, gdy po wydrukowaniu pięciu pojedynczych stron dostaję (bezpłatnie :P) pięć dodatkowych kartek, które przecież od razu wyrzucę.

Natomiast dzisiaj otrzymałem maila, w którym organizacja zarządzająca akademikami w Nijmegen (SSHN) informuje, że od początku października zaczną montować na dachach naszego Hoogeveldt (największy akademik, czy raczej kompleks kilku budynków) zaczną montować 750 paneli słonecznych. Przy powierzchni 1250m² i około 162 MWh oszczędności rocznie będzie to największy kompleks paneli słonecznych w Nijmegen i okolicach. Fajnie ;)

Reasumując - dla Amerykanów może i ekologia tu szaleje, ale jak dla mnie na co dzień jest podobnie jak w Polsce.

czwartek, 6 września 2012

Duże okno

Wchodząc do pokoju pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy i ogromnie urzekła, było okno - takie na całą szerokość pokoju, tylko z ciemnozieloną zasłoną. Otworzyć je można tylko w wąskiej części z lewej strony, ale wystarczy by wpuścić do pokoju dużo powietrza. Gdy spojrzałam przez nie pierwszego poranka po przyjeździe tutaj pomyślałam, że pokój dzięki niemu jest dużo, dużo większy. Spacerując uliczkami Nijmegen zauważyliśmy, że niemal wszystkie domy mają takie właśnie duże okna do salonów. Umieszczone są zwykle w niedużej, wystającej części parteru, na kształt połowy prostopadłościanu o podstawie sześciokąta foremnego, choć te ich raczej foremne nie są ;)  Niezasłonięte żadną firanką ani kotarą pozwalają zobaczyć co mieszkańcy robią w danej chwili, czy siedzą przy dużym jadalnym stole, czy czytają książkę na sofie tuż pod oknem, oglądają telewizję, a może akurat bawią się z dziećmi. Dla nich normalne jest to, że nie zasłaniają ich, co dla Polaków jest raczej nie do pojęcia, gdy mieszka się przy ulicy, nawet tej mniej ruchliwej, nawet jeśli mieszka się na ostatnim piętrze wysokiego bloku. Dla mnie, przechodzącej obok takich domów, ciężko jest nie spojrzeć co akurat dzieje się za danym oknem.
Kilka mniejszych spostrzeżeń:
*Popularny u nas ryż w torebkach, tutaj jest rzadki na sklepowych półkach i w dodatku drogi. Niektórzy będą musieli nauczyć się gotować ten sypany ;)
*Zielone światło na które zawsze czekam w drodze na uczelnię, na jedynym przejściu dla pieszych na tej trasie, potrafi zgasnąć zanim zdążę przez nie przejść, po czym zapalić się ponownie, choćby na krótką chwilę.
*Sklepy w niedzielę naprawdę są zamknięte. Wszystkie.
*Drzwi do toalet na uczelni otwierają się do wewnątrz, co było dla mnie małym zaskoczeniem.
*Na ulicach niemalże nie można spotkać kosza na śmieci. Przy niektórych budynkach znajdują się pojedyncze, głównie po to, żeby wrzucić tam peta po wypalonym papierosie.

Zostałam dziś poczęstowana przez panią z administracji uczelni pewną słodką przekąską, z wyjaśnieniem pewnego zwyczaju:
(cyt.: Beschuit met muisjes (dosłownie: „Sucharki z myszkami”)
Tradycyjna przekąska serwowana w Holandii z okazji narodzin dziecka. Beschuit to a'la polskie suchary, okrągłe i mniej twardy. Muisjes ("myszki") to nasionka anyżu w słodkiej polewie. Nazywane są myszkami, bo niektóre z nich wciąż mają ogonek. Sucharki smaruje się masłem i posypuje "myszkami". "Myszki" sprzedawane są w dwóch mieszankach: biało-różowe i biało-niebieskie, w zależności od płci urodzonego dziecka. Jeśli urodziła się córka, serwuje się "myszki" różowe. Jeśli syn – niebieskie. Specjalne beschuit met muisjes serwuje się z okazji narodzin potomka w rodzinie królewskiej. Wtedy serwuje się "myszki" pomarańczowe – na cześć koloru monarchii.)



wtorek, 4 września 2012

Bicycles

To jedno słowo w tytule reprezentuje dwie rzeczy, które mnie tu najbardziej zaskakują (i to pomimo, że zaskoczeniem niby nie są).
1) Wszyscy tu jeżdżą na rowerach. 2) Wszyscy tutaj znają angielski.

Ogólnie wiadomo, że w Niderlandach rowery są znacznie bardziej powszechne niż w Polsce. Spodziewałem się wielu jednośladów na ulicach i pełnych stojaków pod akademikami i uczelniami.
Oba oczekiwania się sprawdziły, ale żadne do końca. Rowery nie jeżdżą po ulicach, a po drogach rowerowych, których jest mnóstwo, praktycznie nie ma ulicy bez szerokich dróg dla rowerów po obu stronach. W zasadzie zajmują miejsce, które w Polsce zajmują chodniki - zaś te drugie są czasem powciskane w wolne miejsca i lawirują między drogami rowerowymi tak, by jak najmniej przeszkadzać rowerzystom. Bywa, że się nagle urywają lub są kontynuowane, ale tylko po drugiej stronie ulicy.

Póki co nie kupiliśmy własnych rowerów - na szczęście mieszkamy bardzo blisko uczelni, więc na zajęcia możemy się udać króciutkim spacerem, ale mimo to koniecznie musimy sobie je sprawić, by móc sprawnie i szybko poruszać się po tym niedużym (dla roweru), ale jednak niemałym (dla pieszego) mieście.

Drugim zaskoczeniem jest, że tutaj naprawdę wszyscy mówią po angielsku. Uważałem (i w sumie uważam nadal), że Polska pod względem znajomości angielskiego wypada całkiem nieźle - studenci w większości znają go całkiem nieźle, a wszyscy choćby w podstawowym zakresie, zaś pokolenie naszych rodziców też wypada całkiem przyzwoicie. W Niderlandach natomiast po angielsku mówi praktycznie każdy. Młoda kasjerka w sklepie? Jasne, płynny angielski, chętnie doradzi nawet niepytana, oczywiście miło i zrozumiale. Kwiaciarka? Oczywiście, dopyta o szczegóły, doprecyzuje jak kwiat będzie wyglądał jak się do końca rozwinie. Kierowca autobusu? Pewnie, jeszcze pożyczy miłej podróży. Większość z nich mówi po angielsku lepiej od znanych mi Polaków wpisujących sobie w CV "good" English. Do tego oczywiście zajęcia na studiach drugiego stopnia w całości po angielsku (nawet, jeśli np. Ewelina jest jedyną osobą nie mówiącą po niderlandzku).

Zaskakująca też jest zupełnie inna kultura Holendrów. Ludzie są jakby życzliwsi, samochody zawsze przepuszczają pieszych na przejściach, często zatrzymując się, choć zdążyłyby jeszcze przejechać, na murach napisów jest niewiele, w porównaniu do Bieńczyc to jest to cudowna różnica. Zresztą w ogóle przestrzeń publiczna jest "czystsza" - mało reklam, prawie nie ma billboardów, plakatów. Na sklepach szyldy są mniejsze i o wiele mniej atakujące odbiorców. Do tego schludne ogródki, starannie utrzymane, ładne, różnorodne, choć pasujące do siebie domy. Ładnie tu. Miło. Spokojnie.

sobota, 1 września 2012

Od początku

  Po tak długim czasie spędzonym w pociągach nie mogłam zasnąć. 24 godziny, trzy przesiadki, koczowanie na dworcach, walizki ważące za dużo, ale rzeczy w nich zawsze za mało. Dobra rada od rodziców, czyli wzięcie zapasów jedzenia na najbliższe kilka dni, ulubiona kawa, której na pewno tu nie dostanę. Jednej rzeczy nam w podróży zabrakło - koca, noc w pociągu była chłodna, najpierw uśpiono nas ciepłym powietrzem po to by w środku nocy włączyć zimny nawiew, chyba maszyniście się przysnęło. Pierwsze koty za płoty: dotarcie z Arnhem do Nijmegen, International Office, SSHN i dostaliśmy klucze do pokoi. Ramiona bolą mnie do tej chwili, a niby to tak blisko... 
  Różne piętra, okazało się, że i różny standard w kuchni - ja mam czysto, Michał za to mikrofalówkę. Pokoje jednak o dużo lepszym standardzie niż krakowskie akademiki. Same jedynki, umeblowanie prosto z Ikei. Pierwsza rzecz która rzuciła mi się w oczy to brak lampy na suficie, na szczęście światła nie powinno nam tu brakować. Łóżko o zbyt miękkim materacu i całkiem ładny widok z ogromnego okna. Po rozpakowaniu i sprzątnięciu poczułam, że będę tu miała dobrą atmosferę do nauki i pisania pracy magisterskiej. Muszę mieć jedynie zapas motywacji.
  Towarzystwo międzynarodowe, choć nie poznaliśmy jeszcze zbyt wielu osób. Na szczęście ze wszystkimi, jak do tej pory, da się dogadać po angielsku. Holenderski to dla mnie mieszanka niemieckiego z angielskim, niby powinno być łatwiej, a mleko w sklepie wybieraliśmy dobrych kilka minut: tłuste, półtłuste, odtłuszczone, a może dla alergików, wszystko tylko w miejscowym języku. Udało się i na dzisiejsze śniadanie mogliśmy zjeść płatki z mlekiem. Mój pierwszy zakup tutaj - kwiaty, przecież Holandia z tego słynie, a nadały one cieplejszego charakteru białym ścianom.
  Przyjemnie było obudzić się w białej, mięciutkiej pościeli, gdy w oknie powitało mnie piękne słońce, ze świadomością, że pierwszy najtrudniejszy dzień za mną. Naładowało mnie to pozytywną energią na cały sobotni dzień. Dzisiaj nawet zakupy były łatwiejsze, ludzie jeszcze milsi i co tu dużo mówić - podoba mi się tu :)