Żółty to ja, Czerwony to Michał. Tak wyglądaliśmy na wszystkich kolejkach.
Od początku pobytu w Holandii Michał
bardzo chciał żebyśmy odwiedzili jeden z parków rozrywki. Jest
ich na jej terenie kilka, ale wybieraliśmy między Eftelingiem, a
Walibi. Pierwszy bardziej baśniowy, ze spokojniejszymi atrakcjami
podobno warto zobaczyć choćby ze względu na klimat. Drugi z
bardziej ekscytującymi atrakcjami, między innymi dużą ilością
roller
coasterów. Tak więc 13 października wybór padł na ten drugi.
Decyzja podjęta wczesnym rankiem, podróż zaplanowana i
przygotowana w ciągu godziny. Żadne z nas jej nie żałuje,
ponieważ było super ;)
Wyruszyliśmy
z akademika na stację rowerami o 9:45. Wzięliśmy ze sobą trochę
prowiantu, kilka kanapek, termos z gorącą herbatą, jakieś
słodycze i napoje, żeby nie wydawać zbędnie pieniędzy na na
pewno drogie rzeczy w Walibi. O 10:10 odjechał, na szczęście razem
z nami pociąg do Utrechtu, tam przesiadka do Hardewijk (bilet dla
jednej osoby w dwie strony – 30,70 euro). W tej miejscowości tuż
przy stacji stała budka z Panem w środku sprzedającym bilety na
autobus do parku (7 euro w dwie strony) i wejściówki do parku jeśli
ktoś chciał (30 euro). Dla nas najkorzystniejsza okazała się
opcja combi, czyli jedno i drugie za 31 euro. Okazało się także,
że w ten weekend i następny, z okazji Halloween, park jest otwarty
dłużej (w sobotę do 23:00), oraz otwarte są nowe atrakcje w
tematyce owego święta, ale o tym później.
Tak
więc autobusem dojechaliśmy na miejsce, podziwiając wcześniej
niepowtarzalny widok morza tuż przy prostej drodze najmłodszej
prowincji Holandii, czyli Flevolandu. Wyrwana morzu w 1986 roku
sprawia wrażenie jakby woda po prawej stronie była wyżej niż
podłoże po lewej, tak jakby tylko droga wybudowana na wale
zapobiegała katastrofie. Na miejsce dotarliśmy o 12:45, tak jak
planowaliśmy. Pogoda niestety nam tego dnia nie dopisała. Sporo
padało i było chłodno, miałam parasol na wszelki wypadek więc
nie było tak źle, naprawdę przydał się, szczególnie podczas
czekania w kolejkach. Po zdobyciu mapy parku wybraliśmy wstępnie
atrakcje które chcemy na pewno odwiedzić.
I porwałam się na
pierwszego lepszego roller coastera, zupełnie bez świadomości jaki
będzie. Zaryzykowałam, przynajmniej nie bałam się na sam jego
widok. Michał zdziwiony oczywiście się zgodził i już po 10
minutach siedzieliśmy przypięci w Xpress'ie. Było strasznie! Byłam
przerażona. Pierwszy raz byłam na czymś takim. Żołądek unosi
się do góry, trzymasz się kurczowo zapięć i lecisz w dół. Po
tym stwierdziłam, że jeśli chcę jeździć tego dnia jeszcze czymś
podobnym, to nie wolno mi nic jeść. I tego się trzymałam. Michał
śmiał się tylko ze mnie i dokuczał mi wcinając Knoppersy. Gdy
ochłonęłam, poszliśmy dalej. W związku z tym, że zaczęło
padać, wybarliśmy Merlin's Magic Castle. Tutaj czekaliśmy w
kolejce nieco dłużej, około 25 minut. Weszliśmy do środka z dużą
grupą osób, tam w pierwszej sali puszczono nam krótki filmik z
Merlinem, niestety tylko po holendersku, więc nic nie zrozumieliśmy.
Potem przejście do drugiej sali i tam po zajęciu miejsc czarodziej
nas zaskoczył sztuczką magiczną. Nie zdradzę jednak co to było,
żeby nie psuć nikomu zabawy przy ewentualnych odwiedzinach parku.
Następnie udaliśmy się w okolice Sherwood Forest na kolejny roller
coaster. Robin Hood, bo tak się nazywał, był większy. Michał
pewny tego, że tym razem będzie spokojniej i mniej strasznie,
namówił mnie do czekania w tym razem jeszcze dłuższej kolejce. Po
mniej więcej 45 minutach czekania w deszczu wsiedliśmy do długiego
wagonika. Za pierwszym lekkim zakrętem ruszyliśmy pod górę.
Naprawdę wysoko (32 metry) i zaraz potem ostro w dół. To było
dużo straszniejsze niż poprzednie! Wcisnęło mnie w krzesło, a
Michał cały czas się śmiał, gdy ja krzyczałam. Chciał żebym
puściła ręce do góry, a ja przerażona trzymałam pięści
zaciśnięte tak, że nikt nie byłby w stanie ich wtedy oderwać,
chyba że łomem. Zostało mu wybaczone wprowadzenie mnie w błąd co
do intensywności atrakcji, gdyż sam był w błędzie. Musiałam po
tym odpocząć, więc na teraz wybraliśmy coś spokojnego. Wychodząc
z Sherwood skierowaliśmy się do Wild Wild West, gdzie Michał
wsiadł do Tomahawka. Nie miałam ochoty w danym momencie kręcić na
czymkolwiek więc robiłam tylko zdjęcia. Uwierzyłam na słowo, że
było fajnie ;)
Idąc dalej przejechaliśmy się dwa razy Rattle
Snake. Weszliśmy na teren Walibi Play Landu, wersja mini parku dla
dzieci i dość szybko z niego wyszliśmy. Zaraz za jego granicą,
ponownie sam, Michał wypróbowywał Super Swing, czyli karuzelę,
ale z krzesełkami wiszącymi na łańcuchach 2-3 metry nad ziemią.
Nie miałam ochoty kręcić się na karuzeli, więc podziwiałam w
tym czasie małą, kolorową fontannę. A stamtąd już tylko kilka
metrów dzieliło nas od kolejnego roller coaster'a Speed of Sound.
W
kolejce musieliśmy stać dosyć długo, prawdoodobnie prawie
godzinę. Przez cały czas zapierałam się rękami i nogami, że nie
wsiądę do niego, gdyż mając tuż nad głową dźwięk stali i
krzyczących ludzi byłam wystraszona. Ogromna konstrukcja i to jak
poruszał się długi wagon po torze mogło mnie z łatwością
wprawić w nerwowy nastrój. Z czasem jednak oswajałam się z tym co
widziałam i słyszałam i ostatecznie zdecydowałam się na jazdę.
Ku uciesze mojego towarzysza zajęliśmy pierwsze miejsca, tak że
byliśmy parą na samym przodzie wagonika. Jak mam ginąć to co to
za różnica z jakiej pozycji. Najpierw tyłem, powoli do góry,
chwila wstrzymania oddechu i ostro w dół. Po pierwszej część
bardzo mi się podobało, ale druga była bardzo nieprzyjemna, czyli
jazda tyłem po tej samej trasie niemal równie szybko. To przeważyło
o tym żebym zdecydowała, że tego dnia już do żadnego roller
coaster'a nie wsiądę, za żadne skarby. Michał mnie nawet nie
namawiał, wiedział, że jak sobie coś postanowię i to bardzo
poważnie, to nie ma szans na zmianę decyzji. Po napiciu się
gorącej herbaty z termosu (który zresztą był świetnym pomysłem)
i chwili odpoczynku mogliśmy iść dalej. Skierowaliśmy się na
upatrzony już wcześniej kłodozjazd tutaj zwany Crazy River. To mi
się bardzo podobało, nawet jeśli nas trochę zmoczyło. Specjalnie
usiadłam z tyłu żeby schronić się w odpowiednim momencie. Gdyby
nie to, że znowu płynęliśmy kawałek tyłem (czego bardzo
chciałam uniknąć po ostatniej przejażdżce), może zdecydowałabym
się na to jeszcze raz. W drodze na La Grande Roue, czyli diabelski
młyn, żeby obejrzeć cały park z najwyższego jego punktu (45
metrów) i już na jego szczycie, zaplanowaliśmy co dalej.
Mapy
okazały się naprawdę przydatne. Nie ma się szans na spróbowanie
wszystkiego, więc jednak trzeba wybierać to co się chce zobaczyć
i poruszać się po parku raczej nie po omacku. Szkoda, że przez
większość czasu padał deszcz. Mimo to byliśmy w dobrych
nastrojach i bawiliśmy się przez cały czas bardzo dobrze (mój
żołądek niekoniecznie cały czas). Zawsze chciałam pojeździć
samochodzikami i pozderzać się z innymi, takie dziecięce
niespełnione marzenie. Tutaj się udało i kilka minut mogłam
cieszyć się takim drobiazgiem :)
Mimo
że ja nie zamierzałam jeździć resztą wielkich kolejek, stałam
chętnie czekając aż skorzysta z nich Michał. Dużo lepiej czułam
się ze świadomością, że ja tam nie wsiadam, mogłam więc
pastwić się nad chłopakiem, który do tej pory straszył mnie.
Najpierw Goliath, 46 metrów wysokości, 1.2 km długości z
prędkością 106 km/h. Konstrukcja naprawdę imponująca. A wrażenia
na pewno niezapomniane.
Przed
19:00 zaczęło się ściemniać. Z powodu pochmurnej pogody i
wypuszczonej sztucznej mgły na uliczki parku, Walibi zmieniło się
dość szybko w mroczne i straszne miejsce. Wiedzieliśmy już
wcześniej, że w parku szykują jakieś atrakcje z okazji
zbliżającego się Halloween, ale nie wiedzieliśmy co to będzie.
Idą w kierunku El Condor, czyli ostatniego roller coaster'a,
napotkaliśmy wielu 'dziwnych' ludzi. Co chwilę słychać było
krzyk dziewczyn. Nie mogłam odwrócić się nawet na chwilę, bo z
każdej strony mogło na nas wyjść niespodziewanie coś
makabrycznego.
Naprawdę świetnie ucharakteryzowani ludzie straszyli
swoim wyglądem i dziwnym zachowaniem każdego kto się nawinął.
Michał oczywiście nie omieszkał pomóc im w straszeniu mnie i
kilka razy im się to udało. To było do tego stopnia dobrze
zorganizowane, że po pół godziny chodzenia w tej mgle, można było
się zacząć bać zwykłych ludzi mijających nas w alejkach parku.
Postanowiliśmy przy okazji skorzystać z dodatkowych Halloween'owych
atrakcji i wykupiliśmy dodatkowy bilet na Haunted Holidays (5 euro).
Kolejka była strasznie długa, staliśmy w niej więcej niż
godzinę. W sumie nie narzekaliśmy aż tak bardzo, choć robiło się
coraz chłodniej. Okazało się, że jest to długi ciąg pomieszczeń
ze straszącymi Cię w nich różnymi stworami i przedmiotami. Było
trochę za gęsto ludzi żeby wystraszyć się każdej jednej rzeczy,
ale udało im się nawet w takiej sytuacji. Mnie na przykład
przestraszyła głowa wyskakująca z obrazu i karzeł wychodzący
zza, na pierwszy rzut oka mającego cię wystraszyć, dużego
mężczyzny siedzącego w fotelu. Z okularami 3D, bo z nimi wchodziło
się do tych pomieszczeń, żeby zwiększyć fantastyczność tego
miejsca (w przeciwieństwie do wielu filmów, gdzie efekty 3D są
niemal niewidoczne, tutaj działało w każdym miejscu), wyszliśmy z
powrotem w straszne alejki parku.
W końcu udało nam się też
dotrzeć do celu. El Condor różnił się od pozostałych tym, że
nogi zwisały luźno podczas jazdy co dawało ogromny efekt gdy
kilkukrotnie wisiało się do góry nogami 32 metry nad ziemią. Na
sam koniec Michał przejechał się jeszcze naszą pierwszą
atrakcją, czyli Xpress'em.
Z
wielu dostępnych atrakcji nie zdążyliśmy skorzystać. Było ich
naprawdę dużo, a mimo że spędziliśmy tam cały dzień to można
było spędzić i drugi. Na pamiątkę kupiliśmy sobie po pocztówce.
I ruszyliśmy na autobus, który czekał już na parkingu przed
wejściem. Spokojnie usiedliśmy i zaraz po tym jak skończyły się
miejsca siedzące ruszyliśmy, a za nami podjechał kolejny pusty
autobus po resztę ludzi. Na dworcu poczekaliśmy kilkanaście minut
na pociąg do Utrechtu i tą samą trasą wróciliśmy do Nijmegen, a
tam rowerami do akademika. I po napiciu się ciepłego kakao
poszliśmy spać. Usatysfakcjonowani i zadowoleni, ale jednocześnie
bardzo zmęczeni. Warto było, tym bardziej, że to była moja
pierwsza wizyta w wesołym miasteczku. Polecam :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz