niedziela, 21 października 2012

Walibi World


Żółty to ja, Czerwony to Michał. Tak wyglądaliśmy na wszystkich kolejkach.


 Od początku pobytu w Holandii Michał bardzo chciał żebyśmy odwiedzili jeden z parków rozrywki. Jest ich na jej terenie kilka, ale wybieraliśmy między Eftelingiem, a Walibi. Pierwszy bardziej baśniowy, ze spokojniejszymi atrakcjami podobno warto zobaczyć choćby ze względu na klimat. Drugi z bardziej ekscytującymi atrakcjami, między innymi dużą ilością roller coasterów. Tak więc 13 października wybór padł na ten drugi. Decyzja podjęta wczesnym rankiem, podróż zaplanowana i przygotowana w ciągu godziny. Żadne z nas jej nie żałuje, ponieważ było super ;)


  Wyruszyliśmy z akademika na stację rowerami o 9:45. Wzięliśmy ze sobą trochę prowiantu, kilka kanapek, termos z gorącą herbatą, jakieś słodycze i napoje, żeby nie wydawać zbędnie pieniędzy na na pewno drogie rzeczy w Walibi. O 10:10 odjechał, na szczęście razem z nami pociąg do Utrechtu, tam przesiadka do Hardewijk (bilet dla jednej osoby w dwie strony – 30,70 euro). W tej miejscowości tuż przy stacji stała budka z Panem w środku sprzedającym bilety na autobus do parku (7 euro w dwie strony) i wejściówki do parku jeśli ktoś chciał (30 euro). Dla nas najkorzystniejsza okazała się opcja combi, czyli jedno i drugie za 31 euro. Okazało się także, że w ten weekend i następny, z okazji Halloween, park jest otwarty dłużej (w sobotę do 23:00), oraz otwarte są nowe atrakcje w tematyce owego święta, ale o tym później.


  Tak więc autobusem dojechaliśmy na miejsce, podziwiając wcześniej niepowtarzalny widok morza tuż przy prostej drodze najmłodszej prowincji Holandii, czyli Flevolandu. Wyrwana morzu w 1986 roku sprawia wrażenie jakby woda po prawej stronie była wyżej niż podłoże po lewej, tak jakby tylko droga wybudowana na wale zapobiegała katastrofie. Na miejsce dotarliśmy o 12:45, tak jak planowaliśmy. Pogoda niestety nam tego dnia nie dopisała. Sporo padało i było chłodno, miałam parasol na wszelki wypadek więc nie było tak źle, naprawdę przydał się, szczególnie podczas czekania w kolejkach. Po zdobyciu mapy parku wybraliśmy wstępnie atrakcje które chcemy na pewno odwiedzić.


 I porwałam się na pierwszego lepszego roller coastera, zupełnie bez świadomości jaki będzie. Zaryzykowałam, przynajmniej nie bałam się na sam jego widok. Michał zdziwiony oczywiście się zgodził i już po 10 minutach siedzieliśmy przypięci w Xpress'ie. Było strasznie! Byłam przerażona. Pierwszy raz byłam na czymś takim. Żołądek unosi się do góry, trzymasz się kurczowo zapięć i lecisz w dół. Po tym stwierdziłam, że jeśli chcę jeździć tego dnia jeszcze czymś podobnym, to nie wolno mi nic jeść. I tego się trzymałam. Michał śmiał się tylko ze mnie i dokuczał mi wcinając Knoppersy. Gdy ochłonęłam, poszliśmy dalej. W związku z tym, że zaczęło padać, wybarliśmy Merlin's Magic Castle. Tutaj czekaliśmy w kolejce nieco dłużej, około 25 minut. Weszliśmy do środka z dużą grupą osób, tam w pierwszej sali puszczono nam krótki filmik z Merlinem, niestety tylko po holendersku, więc nic nie zrozumieliśmy. Potem przejście do drugiej sali i tam po zajęciu miejsc czarodziej nas zaskoczył sztuczką magiczną. Nie zdradzę jednak co to było, żeby nie psuć nikomu zabawy przy ewentualnych odwiedzinach parku. Następnie udaliśmy się w okolice Sherwood Forest na kolejny roller coaster. Robin Hood, bo tak się nazywał, był większy. Michał pewny tego, że tym razem będzie spokojniej i mniej strasznie, namówił mnie do czekania w tym razem jeszcze dłuższej kolejce. Po mniej więcej 45 minutach czekania w deszczu wsiedliśmy do długiego wagonika. Za pierwszym lekkim zakrętem ruszyliśmy pod górę. Naprawdę wysoko (32 metry) i zaraz potem ostro w dół. To było dużo straszniejsze niż poprzednie! Wcisnęło mnie w krzesło, a Michał cały czas się śmiał, gdy ja krzyczałam. Chciał żebym puściła ręce do góry, a ja przerażona trzymałam pięści zaciśnięte tak, że nikt nie byłby w stanie ich wtedy oderwać, chyba że łomem. Zostało mu wybaczone wprowadzenie mnie w błąd co do intensywności atrakcji, gdyż sam był w błędzie. Musiałam po tym odpocząć, więc na teraz wybraliśmy coś spokojnego. Wychodząc z Sherwood skierowaliśmy się do Wild Wild West, gdzie Michał wsiadł do Tomahawka. Nie miałam ochoty w danym momencie kręcić na czymkolwiek więc robiłam tylko zdjęcia. Uwierzyłam na słowo, że było fajnie ;)


 Idąc dalej przejechaliśmy się dwa razy Rattle Snake. Weszliśmy na teren Walibi Play Landu, wersja mini parku dla dzieci i dość szybko z niego wyszliśmy. Zaraz za jego granicą, ponownie sam, Michał wypróbowywał Super Swing, czyli karuzelę, ale z krzesełkami wiszącymi na łańcuchach 2-3 metry nad ziemią. Nie miałam ochoty kręcić się na karuzeli, więc podziwiałam w tym czasie małą, kolorową fontannę. A stamtąd już tylko kilka metrów dzieliło nas od kolejnego roller coaster'a Speed of Sound. 


  W kolejce musieliśmy stać dosyć długo, prawdoodobnie prawie godzinę. Przez cały czas zapierałam się rękami i nogami, że nie wsiądę do niego, gdyż mając tuż nad głową dźwięk stali i krzyczących ludzi byłam wystraszona. Ogromna konstrukcja i to jak poruszał się długi wagon po torze mogło mnie z łatwością wprawić w nerwowy nastrój. Z czasem jednak oswajałam się z tym co widziałam i słyszałam i ostatecznie zdecydowałam się na jazdę. 


  Ku uciesze mojego towarzysza zajęliśmy pierwsze miejsca, tak że byliśmy parą na samym przodzie wagonika. Jak mam ginąć to co to za różnica z jakiej pozycji. Najpierw tyłem, powoli do góry, chwila wstrzymania oddechu i ostro w dół. Po pierwszej część bardzo mi się podobało, ale druga była bardzo nieprzyjemna, czyli jazda tyłem po tej samej trasie niemal równie szybko. To przeważyło o tym żebym zdecydowała, że tego dnia już do żadnego roller coaster'a nie wsiądę, za żadne skarby. Michał mnie nawet nie namawiał, wiedział, że jak sobie coś postanowię i to bardzo poważnie, to nie ma szans na zmianę decyzji. Po napiciu się gorącej herbaty z termosu (który zresztą był świetnym pomysłem) i chwili odpoczynku mogliśmy iść dalej. Skierowaliśmy się na upatrzony już wcześniej kłodozjazd tutaj zwany Crazy River. To mi się bardzo podobało, nawet jeśli nas trochę zmoczyło. Specjalnie usiadłam z tyłu żeby schronić się w odpowiednim momencie. Gdyby nie to, że znowu płynęliśmy kawałek tyłem (czego bardzo chciałam uniknąć po ostatniej przejażdżce), może zdecydowałabym się na to jeszcze raz. W drodze na La Grande Roue, czyli diabelski młyn, żeby obejrzeć cały park z najwyższego jego punktu (45 metrów) i już na jego szczycie, zaplanowaliśmy co dalej.


  Mapy okazały się naprawdę przydatne. Nie ma się szans na spróbowanie wszystkiego, więc jednak trzeba wybierać to co się chce zobaczyć i poruszać się po parku raczej nie po omacku. Szkoda, że przez większość czasu padał deszcz. Mimo to byliśmy w dobrych nastrojach i bawiliśmy się przez cały czas bardzo dobrze (mój żołądek niekoniecznie cały czas). Zawsze chciałam pojeździć samochodzikami i pozderzać się z innymi, takie dziecięce niespełnione marzenie. Tutaj się udało i kilka minut mogłam cieszyć się takim drobiazgiem :)


  Mimo że ja nie zamierzałam jeździć resztą wielkich kolejek, stałam chętnie czekając aż skorzysta z nich Michał. Dużo lepiej czułam się ze świadomością, że ja tam nie wsiadam, mogłam więc pastwić się nad chłopakiem, który do tej pory straszył mnie. Najpierw Goliath, 46 metrów wysokości, 1.2 km długości z prędkością 106 km/h. Konstrukcja naprawdę imponująca. A wrażenia na pewno niezapomniane.


  Przed 19:00 zaczęło się ściemniać. Z powodu pochmurnej pogody i wypuszczonej sztucznej mgły na uliczki parku, Walibi zmieniło się dość szybko w mroczne i straszne miejsce. Wiedzieliśmy już wcześniej, że w parku szykują jakieś atrakcje z okazji zbliżającego się Halloween, ale nie wiedzieliśmy co to będzie. Idą w kierunku El Condor, czyli ostatniego roller coaster'a, napotkaliśmy wielu 'dziwnych' ludzi. Co chwilę słychać było krzyk dziewczyn. Nie mogłam odwrócić się nawet na chwilę, bo z każdej strony mogło na nas wyjść niespodziewanie coś makabrycznego. 


  Naprawdę świetnie ucharakteryzowani ludzie straszyli swoim wyglądem i dziwnym zachowaniem każdego kto się nawinął. Michał oczywiście nie omieszkał pomóc im w straszeniu mnie i kilka razy im się to udało. To było do tego stopnia dobrze zorganizowane, że po pół godziny chodzenia w tej mgle, można było się zacząć bać zwykłych ludzi mijających nas w alejkach parku. Postanowiliśmy przy okazji skorzystać z dodatkowych Halloween'owych atrakcji i wykupiliśmy dodatkowy bilet na Haunted Holidays (5 euro). Kolejka była strasznie długa, staliśmy w niej więcej niż godzinę. W sumie nie narzekaliśmy aż tak bardzo, choć robiło się coraz chłodniej. Okazało się, że jest to długi ciąg pomieszczeń ze straszącymi Cię w nich różnymi stworami i przedmiotami. Było trochę za gęsto ludzi żeby wystraszyć się każdej jednej rzeczy, ale udało im się nawet w takiej sytuacji. Mnie na przykład przestraszyła głowa wyskakująca z obrazu i karzeł wychodzący zza, na pierwszy rzut oka mającego cię wystraszyć, dużego mężczyzny siedzącego w fotelu. Z okularami 3D, bo z nimi wchodziło się do tych pomieszczeń, żeby zwiększyć fantastyczność tego miejsca (w przeciwieństwie do wielu filmów, gdzie efekty 3D są niemal niewidoczne, tutaj działało w każdym miejscu), wyszliśmy z powrotem w straszne alejki parku.


 W końcu udało nam się też dotrzeć do celu. El Condor różnił się od pozostałych tym, że nogi zwisały luźno podczas jazdy co dawało ogromny efekt gdy kilkukrotnie wisiało się do góry nogami 32 metry nad ziemią. Na sam koniec Michał przejechał się jeszcze naszą pierwszą atrakcją, czyli Xpress'em.


  Z wielu dostępnych atrakcji nie zdążyliśmy skorzystać. Było ich naprawdę dużo, a mimo że spędziliśmy tam cały dzień to można było spędzić i drugi. Na pamiątkę kupiliśmy sobie po pocztówce. I ruszyliśmy na autobus, który czekał już na parkingu przed wejściem. Spokojnie usiedliśmy i zaraz po tym jak skończyły się miejsca siedzące ruszyliśmy, a za nami podjechał kolejny pusty autobus po resztę ludzi. Na dworcu poczekaliśmy kilkanaście minut na pociąg do Utrechtu i tą samą trasą wróciliśmy do Nijmegen, a tam rowerami do akademika. I po napiciu się ciepłego kakao poszliśmy spać. Usatysfakcjonowani i zadowoleni, ale jednocześnie bardzo zmęczeni. Warto było, tym bardziej, że to była moja pierwsza wizyta w wesołym miasteczku. Polecam :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz