poniedziałek, 4 lutego 2013

Coś się kończy i coś zaczyna

31 stycznia wyjechaliśmy z Nijmegen, 1 lutego dotarliśmy do Krakowa. Skończyła się jedna z najwspanialszych przygód w moim życiu, zaczęła poerasmusowa depresja. Będę tęsknić mimo, że będąc tam tęskniłam za tymi ludźmi tutaj. Niestety nie mogę mieć wszystkiego, ale ogromnie cieszę się tym, że miałam szansę przeżyć ten cudowny czas i poznać tych wspaniałych ludzi. Powodzenia i do zobaczenia.

wtorek, 4 grudnia 2012

Kunde

Kunde w niderlandzkim znaczy wiedza, nauka.

Doklejając tę końcówkę do innych słów uzyskujemy nazwy niektórych dziedzin nauki.
Np. informatiekunde to informatyka (no, mniej więcej - jest to odpowiednik angielskiego information science). Istnieje także słowo informatica (computer science), oba te słowa często występują obok siebie, np. w nazwie mojego instytutu - Onderwijsinstituut voor Informatica en Informatiekunde.

Szczególnie spodobało mi się dosłowne tłumaczenie słowa wiskunde, znaczącego matematykę. Otóż wis to coś pewnego, trwałego, niewątpliwego. Matematyka - nauka o rzeczach pewnych. Mi się podoba.

A co może znaczyć sterrenkunde? Nauka o gwiazdach (gwiezdna nauka?), czyli astronomia. Ładne.

I jeszcze jeden smaczek językowy. Niderlandzki wydaje się być sympatycznym połączeniem niemieckiego z angielskim, czy może raczej pomostem między nimi. Nawet ja, nieznający ani niderlandzkiego, ani niemieckiego jestem w stanie to zaobserwować. Ładnym przykładem jest (w moich oczach laika) słowo dziękuję. Po angielsku mamy thank you, po niemiecku danke i choć mają wspólny trzon, to obecnie nie brzmią podobnie. Natomiast po niderlandzku mówi się (w relacji nieformalnej, takie thanks) dankjewel, co brzmi bardzo podobnie do thank you well, jednocześnie przypominając danke.
Jeśli czyta to ktoś znający niderlandzki i łapie się właśnie za głowę to będę wdzięczny za komentarz ;)

niedziela, 2 grudnia 2012

Pierwsza potyczka z LaTex'em

Więc jak to się wszystko zaczęło?

  Oczywiście jak to zwykle bywa okoliczności zmusiły mnie do tego żeby użyć w końcu, ściągniętego już jakiś czas temu LEd, czyli Latex Editor. Włączyłam i już przy pierwszej próbie kompilacji najprostszego programu, który zawierał zaledwie komendy załadowania odpowiednich pakietów i

\begin{document}
Complex Continued Fractions
\end{document}

wyskakiwał błąd. Nie zdziwiło mnie to bynajmniej. Gdy to się udało naprawić, pojawił się kolejny problem. Nie działał podgląd już napisanego i skompilowanego tekstu. Przyznam szczerze, że informatyk ze mnie marny, ale naprawdę bardzo się starałam przez co najmniej pół godziny z różnymi programami, szukałam rozwiązania tego problemu w internecie, lekarstwa nie znalazłam. Zgłosiłam się więc do kogoś kto jako pierwszy nasunął mi się w tym momencie na myśl, kto mógłby mi pomóc - Michał. Po krótkim opisie okoliczności mi niesprzyjających przy użyciu komunikatora, przyszedł. Zwolniłam więc swoje miejsce przy biurku i zaczęło się. Rozpoczęliśmy ściąganie TeXworks editor. Plik był duży, ale podobno w jego przypadku to normalne, ściągnął się dość szybko, ale instalacja trwałą na tyle długo, że udało nam się w tym czasie przygotować kolację: naleśniki z twarożkiem i bitą śmietaną, oraz upiec w piekarniku nacięte przez Michała kasztany na deser. Jedliśmy je pierwszy raz w Paryżu i wczoraj będąc na cotygodniowym targu w centrum Nijmegen kupił je żeby spróbować przyrządzić je samodzielnie. Udało się, choć dużo trudniej się je obierało. Gdy najedzeni wróciliśmy do mojego pokoju, program był już zainstalowany i gotowy do użycia. I działał! :)

  Mogłam wziąć się ostro do pracy. Przygotowałam sobie swoje notatki pisane ręcznie przed prezentacją którą miałam dwa tygodnie temu i tydzień temu kończyłam jeszcze (a i tak udało mi się przedstawić tylko połowę tego co miałam zaplanowane). Najważniejsze w tym przypadku były chęci, które tym razem posiadałam. Samo przygotowanie środowiska pracy było ważne, teraz musiałam zapoznać się z językiem w którym przyjdzie mi "programować". Nie było to takie trudne. Po przejrzeniu trzech prezentacji wiedziałam już co i jak, i stwierdziłam, że z resztą szczegółów zapoznam się w trakcie pracy. Tak też się stało. Korzystając z materiałów znalezionych w internecie dowiedziałam się jak napisać macierz, ułamki łańcuchowe, numerować definicje i twierdzenia. Resztę wieczoru spędziłam na poznawaniu nowych formuł potrzebnych do stworzenia mojej prezentacji. Wynik pierwszej przygody z LaTeX'em oczywiście mogę zaprezentować, ale najpierw muszę skończyć. W końcu co to byłby ze mnie matematyk, jeśli nie umiałabym obsługiwać tego programu, a poza tym przecież będę musiała napisać w nim swoją przyszłą pracę magisterską. :)

Dołączę muzykę, która przez cały czas mojej pracy tworzyła bardzo przyjemne tło.
Holly long





czwartek, 22 listopada 2012

OPETH - czyli spełnione marzenie

Niewiele osób wie, że od ponad czterech lat jestem fanką szwedzkiego zespołu metalowego Opeth, co jak się dowiedziałam dopiero na koncercie, pochodzi z książki Wilbura Smitha - Ptak Słońca, w której Opet to zaginione, starożytne miasto Fenicjan w Botswanie na południu Afryki, zwane Księżycowym Miastem. Od co najmniej dwóch lat marzyło mi się pójście na ich koncert. W Polsce przez ten czas byli bodaj dwa razy, ale zwykle było to bardzo drogie wydarzenie. Jakiś miesiąc przed moimi urodzinami Michał podsunął mi pomysł sprawdzenia ich koncertów w okolicach naszej nowej lokalizacji, czyli Nijmegen. I co się okazało? Niedługo mieli ruszyć w trasę koncertową i zagrać między innymi w Brukseli. Cena za bilet okazała się mniejsza niż te w Polsce, więc za 25 euro byłam krok bliżej. Zaczęłam w tym samym czasie szukać noclegu przez Couchsurfing i dołączyłam do wydarzenia również na tym portalu, gdzie ostatecznie znalazłam dla nas hosta.
Koncert odbył się 20 listopada i był jednym z najlepszych prezentów urodzinowych jaki mogłam sobie sprawić. Tuż po zajęciach - tego dnia miałam pierwszą prezentację w języku angielskim na nowej uczelni, przez co byłam trochę zestresowana tego ranka - pojechałam do domu, spakowałam się i przygotowałam drobne zapasy na drogę, rowerem dotarłam na dworzec i po kupieniu biletu w obie strony byłam gotowa do drogi.
Pociągami dojechałam sprawnie do Brukseli, pospacerowałam trochę z nadzieją, że uda mi się wyjść poza centrum biznesowe które otacza dworzec północny. Niestety nawet po 20 minutach spaceru wzdłuż jednej ulicy, nie udało się. Strasznie mi się to nie podobało. Sama wśród takich ogromnych, szklanych wieżowców, wśród tych wszystkich biegnących w stronę dworca ludzi, czułam się przytłoczona, taka jakaś malutka i wyrwana z tej "szybkiej" rzeczywistości tych ludzi. To miasto biegło jeszcze bardziej niż Kraków, który czasem mi się taki wydawał, ale to naprawdę nic w porównaniu do Brukseli. Po powrocie na dworzec dołączył Michał i przed głównym wejściem na ławce (była bardzo długa, na długość niemal całego placu) czekaliśmy na Alexandra, naszego nowego znajomego. Gdy się już spotkaliśmy poszliśmy do jego mieszkania żeby zostawić rzeczy przed koncertem i po mniej więcej godzinie poznawania się ruszyliśmy w drogę. Sala koncertowa AB, czyli Ancienne Belgique z zewnątrz nie wzbudzała żadnych podejrzeń o bycie tak dużą w rzeczywistości, gdyż wchodziło się do niej od ulicy, właściwie do budynku przypominającego dużą kamienicę. Po szybkim przejściu przez bramki, gdzie tylko i wyłącznie sprawdzono nam bilety - bez żadnego przeszukiwania nas, co jest normalne w Polsce - zostawiliśmy rzeczy w szafce w szatni i weszliśmy na salę. Była dużo większa niż ta w Studio w Krakowie, miała dodatkowo dwa "balkony" wokół sali, na które podobno bilety są droższe, oraz coś na kształt teatralnej części, gdzie można usiąść w wygodnym fotelu na przeciw sceny i rozkoszować się muzyką w trochę inny sposób niż ludzie pod sceną. Ja osobiście nie pojmuję jak ludzie mogą w ten sposób brać udział w koncercie, z daleka od sceny, nie czując tej wspólnoty z innymi fanami tej muzyki, nie mogąc tańczyć.
Udało nam się dotrzeć niemal pod scenę. Najpierw wystąpiła Anathema, nie słucham ich, ale muzykę mają w porządku, bardziej do słuchania niż tańczenia. I około 20:30 na scenę wyszedł oczekiwany przeze mnie z niecierpliwością Mikael Akerfeldt z resztą zespołu. Na pierwszy rzut oka wydał mi się nieco chudszy niż na zdjęciach, ale głos i miał dokładnie taki jaki ma na płytach. Przez cały koncert był zabawny. Jego powaga na twarzy podczas śpiewu growlem była oszałamiająca. Podczas spokojniejszych piosenek, kiedy nie poddawałam się melodii i nie tańczyłam, wpatrywałam się w wokalistę oraz resztę muzyków zespołu, ponieważ to jak wyglądali podczas grania i śpiewania było wręcz hipnotyzujące. Koncert podobał mi się ogromnie, spełnił w całości moje oczekiwania. Nawet Michał, który miał pewne obawy przed tym jak uda mu się przeżyć to wydarzenie, gdyż nie słucha takiej muzyki w ogóle, powiedział, że było w porządku. Słuchanie muzyki na żywo i to tuż spod sceny jest niesamowitym przeżyciem. Nie można tego nawet porównywać do słuchania dokładnie tego samego ale z jakiegokolwiek odtwarzacza. 
Spełniłam swoje kolejne marzenie. Wyjazd na Erasmusa jest jedną z najciekawszych przygód jakie przydarzyły mi się do tej pory w życiu. I choć wiele się wydarzyło i wiele zmian nastąpiło to naprawdę było warto!
(zdjęcia już niedługo ;) )

niedziela, 21 października 2012

Walibi World


Żółty to ja, Czerwony to Michał. Tak wyglądaliśmy na wszystkich kolejkach.


 Od początku pobytu w Holandii Michał bardzo chciał żebyśmy odwiedzili jeden z parków rozrywki. Jest ich na jej terenie kilka, ale wybieraliśmy między Eftelingiem, a Walibi. Pierwszy bardziej baśniowy, ze spokojniejszymi atrakcjami podobno warto zobaczyć choćby ze względu na klimat. Drugi z bardziej ekscytującymi atrakcjami, między innymi dużą ilością roller coasterów. Tak więc 13 października wybór padł na ten drugi. Decyzja podjęta wczesnym rankiem, podróż zaplanowana i przygotowana w ciągu godziny. Żadne z nas jej nie żałuje, ponieważ było super ;)


  Wyruszyliśmy z akademika na stację rowerami o 9:45. Wzięliśmy ze sobą trochę prowiantu, kilka kanapek, termos z gorącą herbatą, jakieś słodycze i napoje, żeby nie wydawać zbędnie pieniędzy na na pewno drogie rzeczy w Walibi. O 10:10 odjechał, na szczęście razem z nami pociąg do Utrechtu, tam przesiadka do Hardewijk (bilet dla jednej osoby w dwie strony – 30,70 euro). W tej miejscowości tuż przy stacji stała budka z Panem w środku sprzedającym bilety na autobus do parku (7 euro w dwie strony) i wejściówki do parku jeśli ktoś chciał (30 euro). Dla nas najkorzystniejsza okazała się opcja combi, czyli jedno i drugie za 31 euro. Okazało się także, że w ten weekend i następny, z okazji Halloween, park jest otwarty dłużej (w sobotę do 23:00), oraz otwarte są nowe atrakcje w tematyce owego święta, ale o tym później.


  Tak więc autobusem dojechaliśmy na miejsce, podziwiając wcześniej niepowtarzalny widok morza tuż przy prostej drodze najmłodszej prowincji Holandii, czyli Flevolandu. Wyrwana morzu w 1986 roku sprawia wrażenie jakby woda po prawej stronie była wyżej niż podłoże po lewej, tak jakby tylko droga wybudowana na wale zapobiegała katastrofie. Na miejsce dotarliśmy o 12:45, tak jak planowaliśmy. Pogoda niestety nam tego dnia nie dopisała. Sporo padało i było chłodno, miałam parasol na wszelki wypadek więc nie było tak źle, naprawdę przydał się, szczególnie podczas czekania w kolejkach. Po zdobyciu mapy parku wybraliśmy wstępnie atrakcje które chcemy na pewno odwiedzić.


 I porwałam się na pierwszego lepszego roller coastera, zupełnie bez świadomości jaki będzie. Zaryzykowałam, przynajmniej nie bałam się na sam jego widok. Michał zdziwiony oczywiście się zgodził i już po 10 minutach siedzieliśmy przypięci w Xpress'ie. Było strasznie! Byłam przerażona. Pierwszy raz byłam na czymś takim. Żołądek unosi się do góry, trzymasz się kurczowo zapięć i lecisz w dół. Po tym stwierdziłam, że jeśli chcę jeździć tego dnia jeszcze czymś podobnym, to nie wolno mi nic jeść. I tego się trzymałam. Michał śmiał się tylko ze mnie i dokuczał mi wcinając Knoppersy. Gdy ochłonęłam, poszliśmy dalej. W związku z tym, że zaczęło padać, wybarliśmy Merlin's Magic Castle. Tutaj czekaliśmy w kolejce nieco dłużej, około 25 minut. Weszliśmy do środka z dużą grupą osób, tam w pierwszej sali puszczono nam krótki filmik z Merlinem, niestety tylko po holendersku, więc nic nie zrozumieliśmy. Potem przejście do drugiej sali i tam po zajęciu miejsc czarodziej nas zaskoczył sztuczką magiczną. Nie zdradzę jednak co to było, żeby nie psuć nikomu zabawy przy ewentualnych odwiedzinach parku. Następnie udaliśmy się w okolice Sherwood Forest na kolejny roller coaster. Robin Hood, bo tak się nazywał, był większy. Michał pewny tego, że tym razem będzie spokojniej i mniej strasznie, namówił mnie do czekania w tym razem jeszcze dłuższej kolejce. Po mniej więcej 45 minutach czekania w deszczu wsiedliśmy do długiego wagonika. Za pierwszym lekkim zakrętem ruszyliśmy pod górę. Naprawdę wysoko (32 metry) i zaraz potem ostro w dół. To było dużo straszniejsze niż poprzednie! Wcisnęło mnie w krzesło, a Michał cały czas się śmiał, gdy ja krzyczałam. Chciał żebym puściła ręce do góry, a ja przerażona trzymałam pięści zaciśnięte tak, że nikt nie byłby w stanie ich wtedy oderwać, chyba że łomem. Zostało mu wybaczone wprowadzenie mnie w błąd co do intensywności atrakcji, gdyż sam był w błędzie. Musiałam po tym odpocząć, więc na teraz wybraliśmy coś spokojnego. Wychodząc z Sherwood skierowaliśmy się do Wild Wild West, gdzie Michał wsiadł do Tomahawka. Nie miałam ochoty w danym momencie kręcić na czymkolwiek więc robiłam tylko zdjęcia. Uwierzyłam na słowo, że było fajnie ;)


 Idąc dalej przejechaliśmy się dwa razy Rattle Snake. Weszliśmy na teren Walibi Play Landu, wersja mini parku dla dzieci i dość szybko z niego wyszliśmy. Zaraz za jego granicą, ponownie sam, Michał wypróbowywał Super Swing, czyli karuzelę, ale z krzesełkami wiszącymi na łańcuchach 2-3 metry nad ziemią. Nie miałam ochoty kręcić się na karuzeli, więc podziwiałam w tym czasie małą, kolorową fontannę. A stamtąd już tylko kilka metrów dzieliło nas od kolejnego roller coaster'a Speed of Sound. 


  W kolejce musieliśmy stać dosyć długo, prawdoodobnie prawie godzinę. Przez cały czas zapierałam się rękami i nogami, że nie wsiądę do niego, gdyż mając tuż nad głową dźwięk stali i krzyczących ludzi byłam wystraszona. Ogromna konstrukcja i to jak poruszał się długi wagon po torze mogło mnie z łatwością wprawić w nerwowy nastrój. Z czasem jednak oswajałam się z tym co widziałam i słyszałam i ostatecznie zdecydowałam się na jazdę. 


  Ku uciesze mojego towarzysza zajęliśmy pierwsze miejsca, tak że byliśmy parą na samym przodzie wagonika. Jak mam ginąć to co to za różnica z jakiej pozycji. Najpierw tyłem, powoli do góry, chwila wstrzymania oddechu i ostro w dół. Po pierwszej część bardzo mi się podobało, ale druga była bardzo nieprzyjemna, czyli jazda tyłem po tej samej trasie niemal równie szybko. To przeważyło o tym żebym zdecydowała, że tego dnia już do żadnego roller coaster'a nie wsiądę, za żadne skarby. Michał mnie nawet nie namawiał, wiedział, że jak sobie coś postanowię i to bardzo poważnie, to nie ma szans na zmianę decyzji. Po napiciu się gorącej herbaty z termosu (który zresztą był świetnym pomysłem) i chwili odpoczynku mogliśmy iść dalej. Skierowaliśmy się na upatrzony już wcześniej kłodozjazd tutaj zwany Crazy River. To mi się bardzo podobało, nawet jeśli nas trochę zmoczyło. Specjalnie usiadłam z tyłu żeby schronić się w odpowiednim momencie. Gdyby nie to, że znowu płynęliśmy kawałek tyłem (czego bardzo chciałam uniknąć po ostatniej przejażdżce), może zdecydowałabym się na to jeszcze raz. W drodze na La Grande Roue, czyli diabelski młyn, żeby obejrzeć cały park z najwyższego jego punktu (45 metrów) i już na jego szczycie, zaplanowaliśmy co dalej.


  Mapy okazały się naprawdę przydatne. Nie ma się szans na spróbowanie wszystkiego, więc jednak trzeba wybierać to co się chce zobaczyć i poruszać się po parku raczej nie po omacku. Szkoda, że przez większość czasu padał deszcz. Mimo to byliśmy w dobrych nastrojach i bawiliśmy się przez cały czas bardzo dobrze (mój żołądek niekoniecznie cały czas). Zawsze chciałam pojeździć samochodzikami i pozderzać się z innymi, takie dziecięce niespełnione marzenie. Tutaj się udało i kilka minut mogłam cieszyć się takim drobiazgiem :)


  Mimo że ja nie zamierzałam jeździć resztą wielkich kolejek, stałam chętnie czekając aż skorzysta z nich Michał. Dużo lepiej czułam się ze świadomością, że ja tam nie wsiadam, mogłam więc pastwić się nad chłopakiem, który do tej pory straszył mnie. Najpierw Goliath, 46 metrów wysokości, 1.2 km długości z prędkością 106 km/h. Konstrukcja naprawdę imponująca. A wrażenia na pewno niezapomniane.


  Przed 19:00 zaczęło się ściemniać. Z powodu pochmurnej pogody i wypuszczonej sztucznej mgły na uliczki parku, Walibi zmieniło się dość szybko w mroczne i straszne miejsce. Wiedzieliśmy już wcześniej, że w parku szykują jakieś atrakcje z okazji zbliżającego się Halloween, ale nie wiedzieliśmy co to będzie. Idą w kierunku El Condor, czyli ostatniego roller coaster'a, napotkaliśmy wielu 'dziwnych' ludzi. Co chwilę słychać było krzyk dziewczyn. Nie mogłam odwrócić się nawet na chwilę, bo z każdej strony mogło na nas wyjść niespodziewanie coś makabrycznego. 


  Naprawdę świetnie ucharakteryzowani ludzie straszyli swoim wyglądem i dziwnym zachowaniem każdego kto się nawinął. Michał oczywiście nie omieszkał pomóc im w straszeniu mnie i kilka razy im się to udało. To było do tego stopnia dobrze zorganizowane, że po pół godziny chodzenia w tej mgle, można było się zacząć bać zwykłych ludzi mijających nas w alejkach parku. Postanowiliśmy przy okazji skorzystać z dodatkowych Halloween'owych atrakcji i wykupiliśmy dodatkowy bilet na Haunted Holidays (5 euro). Kolejka była strasznie długa, staliśmy w niej więcej niż godzinę. W sumie nie narzekaliśmy aż tak bardzo, choć robiło się coraz chłodniej. Okazało się, że jest to długi ciąg pomieszczeń ze straszącymi Cię w nich różnymi stworami i przedmiotami. Było trochę za gęsto ludzi żeby wystraszyć się każdej jednej rzeczy, ale udało im się nawet w takiej sytuacji. Mnie na przykład przestraszyła głowa wyskakująca z obrazu i karzeł wychodzący zza, na pierwszy rzut oka mającego cię wystraszyć, dużego mężczyzny siedzącego w fotelu. Z okularami 3D, bo z nimi wchodziło się do tych pomieszczeń, żeby zwiększyć fantastyczność tego miejsca (w przeciwieństwie do wielu filmów, gdzie efekty 3D są niemal niewidoczne, tutaj działało w każdym miejscu), wyszliśmy z powrotem w straszne alejki parku.


 W końcu udało nam się też dotrzeć do celu. El Condor różnił się od pozostałych tym, że nogi zwisały luźno podczas jazdy co dawało ogromny efekt gdy kilkukrotnie wisiało się do góry nogami 32 metry nad ziemią. Na sam koniec Michał przejechał się jeszcze naszą pierwszą atrakcją, czyli Xpress'em.


  Z wielu dostępnych atrakcji nie zdążyliśmy skorzystać. Było ich naprawdę dużo, a mimo że spędziliśmy tam cały dzień to można było spędzić i drugi. Na pamiątkę kupiliśmy sobie po pocztówce. I ruszyliśmy na autobus, który czekał już na parkingu przed wejściem. Spokojnie usiedliśmy i zaraz po tym jak skończyły się miejsca siedzące ruszyliśmy, a za nami podjechał kolejny pusty autobus po resztę ludzi. Na dworcu poczekaliśmy kilkanaście minut na pociąg do Utrechtu i tą samą trasą wróciliśmy do Nijmegen, a tam rowerami do akademika. I po napiciu się ciepłego kakao poszliśmy spać. Usatysfakcjonowani i zadowoleni, ale jednocześnie bardzo zmęczeni. Warto było, tym bardziej, że to była moja pierwsza wizyta w wesołym miasteczku. Polecam :)

czwartek, 4 października 2012

Anarchy in the NL

Znacie ten obrazek? Nasza korespondentka ze Szkocji może odniesie się do niego w komentarzu ;), a tymczasem ja pokażę parę zdjęć ilustrujących nieposłuszeństwo obywatelskie i lokalny "chaos" w Nijmegen.
Do zamieszek w Madrycie nam jednak jeszcze dość daleko.


Ten akt sympatycznego wandalizmu można znaleźć na ścianie stacji benzynowej koło naszego akademika. 

W Polsce podobne hasła też można znaleźć na murach, ale giną w zalewie kibolskiego chamstwa.

Partia Piratów (0.3% - aż? tylko? - we wrześniowych wyborach parlamentarnych w Holandii, największa partia pozaparlamentarna) obecna w oknie akademika. Niestety flaga kilka dni później zniknęła. Ciekawe, czy właściciel zapragnął więcej światła słonecznego w pokoju, wyprowadził się, czy zdjął ją z jeszcze innego powodu.



Tu już ciężko o dorobienie zaangażowanej politycznie interpretacji ;) Niemniej taki "wandalizm" mi się podoba, jest subtelny i zabawny. 

Wierzcie lub nie, ale naprawdę niewiele jest tutaj dużych napisów na ścianach. Zdarzają się, ale bardzo sporadycznie.

Wlepki (reklamowe) można bardzo kreatywnie wykorzystać. "Uwaga, przechodnie z zakupami"? Tylko co oni robią pod Belwederem?

Pod spodem plakaty wyborcze, na wierzchu - "ten sam cyrk, inni klauni". Biorąc pod uwagę wyniki wyborów nawet klauni się za bardzo nie zmienili ;)

Trudno oczekiwać buntowniczego charakteru i wandalizmu od ludzi, którzy robią sweterki drzewom pod domem.

Podsumowując:
(na drzwiach zamkniętego lokalu w centrum Nijmegen)


... a w następnym odcinku... Maastricht! Czyli ruszamy cztery litery poza Nijmegen i okolice :)